Nasz poród

O tym, że w dniu 26-go sierpnia 2018 roku urodziłam moją pierworodną córeczkę – Lianę, już wiecie. O tym, że odbyło się to poprzez cesarskie cięcie też. Dzisiaj napiszę Wam jak to wszystko wyglądało. Rodziłam w Holandii, więc porównanie będą miały szczególnie Mamusie. które rodziły na terenie Polski oraz w innych krajach! Chętnie poczytam o różnicach!

Cała akcja zaczęła się od uciekających wód płodowych. Miało to miejsce o godzinie 10:00. Liana przyszła na świat o godzinie 16:54. Co się działo w czasie pomiędzy tymi godzinami? Ano już opowiadam 🙂

Do szpitala dotarliśmy mniej więcej o godzinie 12:00. Przyjęcie na oddział oraz „sprawy papierkowe” zajęły nam około pół godzinki. W tym czasie przydzielono mi pokój, w którym miałam spędzić swoje pierwsze dni po porodzie. W pokoju tym oprócz mojego łóżka było również składane łózko dla męża (lub mamy, siostry, przyjaciółki itp.), 4 krzesła dla odwiedzających, TV, szafa,  meblościanka z wbudowaną wanienką dla niemowlaka i miejscem do przebierania, szpitalna aparatura, mobilne łóżeczko dla dziecka oraz kilka przedmiotów „pierwszego użytku” typu: ręczniki dla mnie i dla dziecka, wkładki higieniczne, kilka zestawów jednorazowej bielizny poporodowej, przeróżne kosmetyki do pielęgnacji dziecka w postaci jednorazowych próbek a nawet czajnik bezprzewodowy z zestawem szklanek i kubków. Byłam więc odpowiednio przygotowana na przetrwanie tych kilku dni.

Zaraz po przyjęciu mnie na oddział podłączono mnie do sprzętu KTG, zamontowano cewnik oraz podano mi pierwszą kroplówkę. Sala zabiegowa była zajęta, więc musiałam zwyczajnie poczekać na swoją kolej. W tym czasie przyszły pierwsze bóle, które z początku były całkiem do zniesienia, tym bardziej z siedzącym obok, wspierającym mnie mężem. Pielęgniarki zaglądały do mnie mniej więcej co pół godziny. Sprawdzały wykres KTG oraz mój stan fizyczny. Około godziny 16:00 bóle były już nie do zniesienia. Miałam szczęście, bo w tym samym czasie pojawiło się „okienko” i zwolniła się salka, na którą mnie przetransportowano. Zostałam podłączona do kilku aparatur, podano mi również środki znieczulające, pierwsze dożylnie, następnie znieczulenie zewnątrzoponowe. Nie pamiętam, żeby mnie coś zabolało. Nawet nie zauważyłam, że na moment z oczu zniknął mi mój mąż, którego przyprowadzono mi i posadzono za moją głową, odzianego w piękny, niebieski uniform. Wyglądał jak lekarz, różnił się od nich tylko kolorem.

Na sali było sporo ludzi. Oprócz egzotycznego lekarza prowadzącego był również anestezjolog, kilka pielęgniarek oraz uczniaków. Razem z mężem było nas ponad 10 osób. Wszyscy grzecznie się przedstawili, kilka osób spytało mnie czy wiem gdzie jestem i w jakim celu się tu znalazłam. Domniemam, że w ten sposób sprawdzano moją świadomość. W pewnym momencie zamontowano przede mną parawan z okienkiem. Egzotyczny lekarz kostką lodu sprawdził moje czucie w okolicy cesarskiego cięcia. Byłam idealnie znieczulona. Przystąpiono zatem do zabiegu. Oprócz mechanicznych nacisków nie czułam żadnego bólu. Jedna z pielęgniarek zaczęła robić zdjęcia telefonem mojego męża, druga trzymała mnie za wolną rękę (za drugą trzymał mnie mąż, który w tym samym czasie oglądał całe przedstawienie). O godzinie 16:54 usłyszałam pierwszy, donośny krzyk mojego dziecka a zaraz potem słowa Jarka: „MISIU… JEST IDEALNA”. Wzruszona wyłam bardziej niż moja maleńka córeczka. To naprawdę najpiękniejszy moment w życiu kobiety!

 Lianę zabrano na wstępne oględziny, które polegały na ważeniu, mierzeniu i sprawdzaniu wszystkich funkcji życiowych. Po badaniach trafiła na moją klatkę piersiową i tak przeleżałyśmy do końca zabiegu. W tym samym czasie wyjęto łożysko, zszyto macicę oraz skórę na brzuchu. Całość trwała około 40 minut.

Przetransportowano nas do pokoju pozabiegowego, gdzie przez pierwszą godzinę kontrolowano nasz stan zdrowia. W nagrodę za bycie dzielną dostałam od pielęgniarki lizaka lodowego 🙂 Wtedy też po raz pierwszy przyłożono mi Lianę do piersi i ku mojemu zdziwieniu bez problemu ją chwyciła. Tak zaczęła się nasza przygoda z karmieniem, którego wyrzekałam się do samego końca, a końcem okazała się właśnie ta chwila!

Po około godzinie przewieziono mnie do mojego pokoju. Chwilę później podano mi i mężowi herbatę oraz jak na holenderską tradycję przystało „beschuit met muisjes”, czyli herbatniki-sucharki z masłem i kolorowymi (w naszym przypadku różowymi), anyżkowymi kuleczkami. Różowe, ponieważ urodziłam dziewczynkę. Anyż podobno wspomaga laktację. Od tej chwili mogliśmy się cieszyć naszym wspólnym szczęściem.

Mąż musiał wrócić do domu i wyprowadzić na spacer nasze Maluchy oraz zakupić prowiant do szpitala, głównie słodkości i owoce. Potem wrócił do nas i razem spędziliśmy noc w klinice. Pierwszej nocki nie pamiętam. Wpływ na to miała z pewnością poporodowa adrenalina przeplatana z morfiną, którą podawano mi na życzenie. Jestem prawie pewna, że nie zmrużyłam oka, bo z niedowierzaniem wpatrywałam się w moją śpiącą mi na piersi, maleńką córeczkę.

O 7:00 było pierwsze śniadanie. Po śniadaniu mąż wrócił do domu po to, aby ogarnąć Maluchy i znów w porze obiadowej do nas wrócić. Obiad wybierałam z listy menu, które było dostępne w każdym pokoju. Wybrałam moje ulubione Bami z kurczakiem w sosie orzechowym i jajkiem sadzonym, kapustką i oczywiście malinowy deserek. Na kolację podawano przeważnie jasne lub ciemne pieczywo z dodatkiem wędlin, serów albo dżemów.

 Tego samego dnia zdjęto mi cewnik i po raz pierwszy wstałam z łóżka. Było ciężko, ale wciąż do zniesienia. Czułam ciągnięcie w dole brzucha, charakterystyczne przy ranach ciętych. Przyszła do mnie młoda położna Sara, która zajęła się Lianą, dając mi czas na kąpiel. Nikt mnie nie poganiał. Była to chwila tylko dla mnie. Doceni ją i zrozumie każda świeżo upieczona mama.

Od momentu porodu do czasu opuszczenia przeze mnie kliniki regularnie kontrolowano mój stan zdrowia oraz samopoczucia, podawano mi środki przeciwbólowe, przeciwzakrzepowe, przeciwobrzękowe, pobierano krew do badań. Za każdym razem położne pytały jak się czuję oraz w czym mi pomóc, udzielały niezwykle przydatnych rad, opowiadały o swoich przygodach z macierzyństwem, pocieszały w cięższych chwilach, budowały między nami niezwykłą relację. Zdarzało się również, że zabierały ode mnie Lianę po to, abym mogła się wyspać i nabrać trochę sił. Przynoszono mi ją z powrotem przeważnie po 3-6h. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo to dzięki nim nie poddałam się przy pierwszych problemach związanych z karmieniem piersią. To one uświadomiły mi jak ważne jest ono w pierwszym półroczu życia dziecka.

W klinice spędziłam łącznie 4 dni (3 noce). W dniu wyjścia przetransportowano mnie na wózku inwalidzkim pod (dosłownie) same drzwi w aucie. O tym, że wracam do domu, będąc już w aucie poinformowałam moją „domową położną”. Od tej pory, przez kolejne 5 dni to właśnie ona pomagała mi w domu w nauce opieki nad niemowlakiem.

Dostaję od Was mnóstwo wiadomości na temat warunków w polskich szpitalach i jest mi czasami po prostu przykro czytając jak jesteście traktowane po porodzie. Piszecie, że pozostawiono Was same sobie, straszono nieznaną przez Was terminologią medyczną, zniechęcano do działania lub zwyczajnie nie pomagano w nauce podstawowych czynności, jaką jest choćby karmienie piersią. To straszne i szczerze mówiąc nie potrafię sobie czegoś takiego wyobrazić. Zdaję sobie sprawę, że nie w każdym szpitalu w Polsce tak jest, więc nie chciałabym wrzucać wszystkich placówek do jednego worka. Wiem natomiast jedno… gdyby nie pomoc holenderskich położnych z kliniki MCA w Alkmaar to nie wiem jak poradziłabym sobie z nową rolą jaką jest bycie mamą.

Chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach poporodowych, więc śmiało piszcie jak to u Was było! Czekam również na kolejne pomysły dotyczące tematów na nowe posty! Trzymajcie się cieplutko!

Share: